W czasach wypożyczalni wideo byłby to z całą pewnością wielki przebój. Dziś z dumą mogłaby go pokazywać każda platforma streamingowa. Duży ekran jest jednak okrutny i w porównaniu do takich hitów
Brian Smrz zna się doskonale na kinie akcji. Jest w końcu kaskaderem z wieloletnim doświadczeniem. Nic więc dziwnego, że kiedy wziął się za reżyserię "24 godzin po śmierci", to nakręcił wzorcowy film tego gatunku. W czasach wypożyczalni wideo byłby to z całą pewnością wielki przebój. Dziś z dumą mogłaby go pokazywać każda platforma streamingowa. Duży ekran jest jednak okrutny i w porównaniu do takich hitów jak "John Wick" czy "Atomic Blonde", film wypada blado.
Jak w każdym szanującym się akcyjniaku, tak i tu fabuła wygląda, jakby skopiowano ją z koszmaru przerażonego schizofrenika. Zgodnie z tradycją główny bohater przeżywa wewnętrzne katusze w związku z rodzinną tragedią. Kiedy jednak jego kumpel przychodzi z ofertą dobrze płatnej pracy, facet decyduje się na powrót zostać płatnym zabójcą na usługach Złej i Wszechwładnej Korporacji. Wyrzuty sumienia sprawią, że zamiast zlikwidować pionka w grze o większą stawkę - chińską agentkę z Interpolu - daruje jej życie. Takie błędy lubią się mścić i już chwilę później bohater jest trupem. Co zaskakujące, to jednak dopiero początek filmu. Jak bowiem przystało na Złą i Wszechwładną Korporację, posiada ona niedostępne zwykłym śmiertelnikom możliwości, w tym technikę ożywiania zmarłych. Bohater zmartwychwstaje, ale jest jeden haczyk: korporacja nie chce go utrzymać na tym świecie zbyt długo i po upływie 24 godzin jego ciało podda się procesowi rozkładu. Pytanie, jak bohater wykorzysta ostatnie godziny swojego życia, jest oczywiście retoryczne.
Fabuła filmu jest absurdalna, przewidywalna i pełna dziur logicznych. Smrz wie jednak, że fani gatunku nie oczekują kunsztownie opracowanej intrygi i pogłębionych portretów psychologicznych. I zapewnia im dokładnie to, czego oczekują. Historia pędzi więc w ekspresowym tempie do przodu, są pościgi, walki wręcz i strzelaniny. Wszystko to zrobione w starym stylu. A kiedy dochodzi do rozlewu krwi, to reżyser w ogóle się nie patyczkuje - krew tryska jak ze szlaucha. "24 godziny po śmierci" jest prawdziwą orgią brutalności, którą ogląda się jeszcze lepiej, ponieważ reżyser wie, jak ją pokazać. Doskonale wyczuwa momenty, kiedy zwolnić, a kiedy iść na całość. Od czasu do czasu dodaje też wizualnie wysmakowane kadry (buty zbira i szamocząca się rybka z rozbitego akwarium), które działają na zasadzie kontrastu i podkręcają wrażenia.
Reszta, czyli scenariusz i aktorstwo, jest porażką. Obsadzenie w roli głównej Ethana Hawke'a okazało się nietrafionym pomysłem. Tu przydałby się raczej ktoś o topornej ekranowej charyzmie, ktoś w stylu Jean-Claude'a Van Damme'a czy Michaela Dudikoffa za czasów ich świetności. Może Scott Adkins? Albo Marko Zaror? Hawke za bardzo stara się "grać" w momentach, w których ma pokazać wewnętrzne rozterki bohatera. Przy tak absurdalnej fabule jest to kiepski pomysł. Co gorsza, jego śladami podąża Paul Anderson, przez co w każdej dramatycznej scenie traci całą wiarygodność (co boli o tyle, że w innych scenach prezentuje się bardzo dobrze jako twardziel-zabójca). Na jedną fajną scenę załapał się nawet Rutger Hauer. Niestety jest ona zbyt krótka i pozostawi fanów z uczuciem niedosytu. Naprawdę wiele można twórcom filmu wybaczyć, ale takie marnotrawstwo nie uchodzi. Mówiąc krótko, lekkie rozczarowanie. Tylko dla zatwardziałych fanów gatunku.
Rocznik '76. Absolwent Uniwersytetu Warszawskiego na wydziale psychologii, gdzie ukończył specjalizację z zakresu psychoterapii. Z Filmweb.pl związany niemalże od narodzin portalu, początkowo jako... przejdź do profilu